Którędy po sprawiedliwość, czyli cztery razy „Morderstwo w Orient Express”

2821350338_4b36a34d69_z

Prozą Agathy Christie zainteresowałam się, Kochani Czytelnicy, jakoś na przełomie mojego rezydowania w szkole podstawowej i liceum. Przez te wszystkie lata, które minęły od tamtego czasu, a podczas których świat namiętnie kochał amerykańskie powieści szpiegowskie i skandynawskie kryminały, ja, choć sama chętnie po nie sięgałam, wciąż nader często wracałam do opowieści snutych przez tę brytyjską pisarkę, niezmiennie popularnych wśród kolejnych pokoleń wielbicieli kryminałów. Trudno mi dzisiaj racjonalnie wytłumaczyć co takiego urzeka mnie w nich aż tak, aby raz za razem sięgać po nie wciąż od nowa. Czy byłyby to drobiazgowo rozpisane intrygi, których rozwiązania prawie nigdy nie udało mi się odgadnąć? Czy to galeria barwnych postaci, które niemal ożywiło ostre pióro i niesamowita spostrzegawczość autorki? Czy też genialne umysły, które podążając za pozornie nic nie znaczącymi wskazówkami, zawsze bezbłędnie rozwiązywały zagadkę zbrodni? To zresztą interesujące, że każda z tych powieści, fabułę swoją zasadzała na czynach bardzo okrutnych, wprost ohydnych, a mimo to umysł ślizgał się po tych aktach przemocy bez obrzydzenia, raczej zaciekawiony zagadką niż przerażony jej źródłem…

W ścisłej czołówce moich ulubionych dzieł Agathy Christie zawsze znajdowało się „Morderstwo w Orient Express”. Nic łatwiejszego i bardziej banalnego, prawda? To przecież jedna z jej najlepiej znanych powieści, chętnie omawiana i ekranizowana. To wciąż jednak moje ulubione jej dzieło mimo, że  pewnie każdy fan jej powieści, mógłby jednym tchem wymienić inne tytuły, w których na przykład intryga jest lepiej poprowadzona, morderca bardziej przebiegły, akcja zaś nieco bardziej wartka. W końcu zdecydowanie jest z czego wybierać… Jest jednak w tej konkretnej pozycji coś, co przemawia do mojej wrażliwości, coś więcej niż podziw nad błyskotliwą dedukcją detektywa czy przebiegłością złoczyńcy. Jest w niej zarys tragedii, tym straszniejszej, że pomysł zaczerpnęła autorka z prawdziwej historii rodzinnego nieszczęścia i porwanego dziecka. Jest pomysł tak szalony i niecodzienny, że niektórzy recenzenci podśmiewają się dziś, iż właściwie niekoniecznie muszą oznaczać spoiler, pisząc o jej zakończeniu. To trochę jak z filmem „Titanic” – nawet jeśli ktoś nie oglądał tej produkcji, przeważnie wie jak skończył Jack Dawson… W ogromnej większości, nawet bez znajomości źródła, wiemy więc kto i, co ważniejsze, dlaczego, sprawił, że niesławny Ratchett dokonał żywota w luksusowym przedziale linii Orient Express… Jest w niej fantastyczne prowadzenie zagadki, powolne i metodyczne wyciąganie wniosków ze skąpych dowodów i pozornie ogólnikowych przesłuchań. Pozornie nie dokonuje się tu żadna spektakularna volta detektywa, który niczym magik wyciągałby z rękawa karty, których istnienia nie podejrzewają czytelnicy, choć, umówmy się, ustalenie prawdziwej tożsamości ofiary z pozostałości anonimowego liściku, tudzież ustalenie powiązań pasażerów z rodziną nieszczęsnej Daisy, ma nieco teatralny wydźwięk. 

Przede wszystkim jednak, jest tutaj dla mnie coś więcej niż zagadka, więcej niż zabawa. Nie bez powodu, moim zdaniem, widzę w „Morderstwie w Orient Express” ten przypadek, w którym ukazanych jest stosunkowo niewiele „dziwactw” Poirota, stosunkowo niewiele wodzenia czytelnika za nos, choć słynne szare komórki pracują tu niezrównanie, a zmysł obserwacji olśniewa aż do osłupienia. Zapewne ma na to wpływ bardzo mocno ograniczona przestrzeń, w której zarówno wskazówki, jak i wszelkie inne działania, również zostają mocno ograniczone. Poza kilkoma marnymi wskazówkami, mamy właściwie tylko to, co zostało lub nie-zostało nam powiedziane przez całkiem sporą jak na zaistniałe warunki liczbę bohaterów. Wydaje mi się jednak, że ten wybór autorki sprawia, iż w ten sposób wyraźniej wybrzmiewa refleksja osnuta wokół tragicznego losu rodziny Armstrong, którą szkoda by zakopać w podrygach detektywistycznego tańca. Posuwając się mozolnie śladami Poirota zastanawiamy się zatem czym właściwie jest sprawiedliwość i jakie znaczenie ma jej poszukiwanie, zwłaszcza w obliczu tragedii, której okrucieństwo jest wprost niewyobrażalne. Być może odkryjemy, że bez sprawiedliwości świat potrafi być niekompletny, umysł niespokojny, a serce niemal fizycznie złamane, zaś głębokie poczucie krzywdy może prowadzić umysł ludzki w okrutne miejsca. Zapewne zapytamy czy istnieją zbrodnie niewybaczalne albo czy istnieją takie, które usprawiedliwiać można. Na obrzeżach umysłu uniesie się niepewnie wyznaczona granica między sprawiedliwym wyrokiem a zemstą. Aż w końcu nieco zagubieni zapytamy:  którędy po tę sprawiedliwość, którędy…?

Szczęśliwie, okazało się to dzieło, tak mocno rozpalające moją wyobraźnię, idealne wprost dla ekranów, tych wielkich, kinowych, jak i tych mniejszych, telewizyjnych. Dlatego też, wiedziona swoją radością z odkrywania tej opowieści raz po raz od nowa, chciałabym dzisiaj opowiedzieć Wam o tym, jak wiele zmienia interpretacja i jak ponadczasowy jest jednak jej przekaz. Opowieść ta bowiem nigdy mnie nudzi i nie zawodzi, nawet jeśli nie do końca zgadzam się z koncepcją jej filmowego interpretatora. Warto jednocześnie żebyście wiedzieli, Kochani Czytelnicy, że moja swobodna analiza  skupia się raczej na fabule, tudzież postaci głównego bohatera, nie zaś szczegółach produkcji czy aktorstwie, które w każdej z kolejnych wersji jest wprost sensacyjnie doskonałe. Od tego momentu także, możecie napotkać tu i ówdzie SOPILERY, dlatego, jeśli nie znacie tej historii, a macie zamiar dać się jej zaskoczyć, proponowałabym najpierw zapoznanie się z nią w jakiejkolwiek wersji, czy to filmowej, czy książkowej, do czego bardzo szczerze i serdecznie zachęcam 🙂

Wirtuoz i jego orkiestra, czyli „Murder on the Orient Express” przedstawia Sidney Lumet

_6baea218-d030-11e7-a40e-766ee48c25bf
Źródło zdjęcia: tutaj

Tworząc „Morderstwo w Orient Express”, miał podobno Sydney Lumet ambicję, aby uczynić tę historię w jak największym możliwym stopniu wierną dziełu Agathy Christie. Ponad czterdzieści pięć lat później, po kilkukrotnym z nim spotkaniu, także w postaci innych jego filmowych wersji, mogę zdaje się stwierdzić, że w dużym stopniu mu się to udało. Oczywiście, nie sposób idealnie przenieść książkową opowieść na ekrany kinowe. To jednak dwa zupełnie inne sposoby opowiadania historii, operujące zupełnie różnymi środkami wyrazu i inaczej angażujące nasze emocje i wyobraźnię. Sądzę jednak, że nie tylko ja mam takie poczucie, iż akurat w tym dziele wszystko jest tak, jak być powinno, starannie na swoim miejscu, dokładnie tak, jak  w mojej wyobraźni. Moim zdaniem jest tak dlatego, że podążał tu Lumet w swoim zamyśle tą samą ścieżką, którą dlań przeznaczyła słynna autorka. Co ciekawe, zachodzi tu kilka istotnych zmian fabularnych w stosunku do powieści, które to rozwiązania bywają powielane w późniejszych ekranizacjach. Pisząc zatem o wierności oryginałowi, nie tyle mam na myśli przeniesienie jego fabuły na ekran w stosunku jeden do jednego, co wierność jego wymowie, która moim zdaniem, nie miała czynić tej opowieści ani nader ciężką i poważną, ani też nazbyt lekką czy sensacyjną. Opisując bowiem dokonania Poirota, najważniejsze prawdy i obserwacje przekazywała Christie między wierszami, niejako po drodze, w centrum stawiając słynnego detektywa i jego niemal nadprzyrodzone zdolności czynienia z „małych szarych komórek” narzędzia do niestrudzonego poszukiwania prawdy. Owa niebanalna postać, jego spojrzenie na świat, jego dziwactwa, jego geniusz, zawsze stanowiły dla niej centralny punkt opowieści, z którego promieniście rozchodziły się historie ludzkich nieszczęść i namiętności, przepełnione przemyśleniami i obserwacjami, które z tych soczystych, przewrotnych kryminałów czyniły coś większego niż tylko frymuśne zagadki.

Lumet zdaje się czynić dokładnie tak samo. Mimo, iż pierwsze kadry zdają się kierować naszą uwagę ku sprawie z przeszłości i sygnalizować, iż będzie ona w jakiś sposób ważna dla niecodziennej grupy pasażerów Orient Express, to jednak cała opowieść od początku koncentruje się na postaci nietuzinkowego detektywa. Już w czasie zawiązania akcji, gdy kolejne barwne postaci, niczym enigmatyczne kolorowe ptaki, schodzą się by zająć swoje miejsce w legendarnym pociągu, to on najbardziej wyróżnia się z tłumu. Nie piękna dama w olśniewającej bieli, ani nawet nie nadmiernie rozmowna, nieco krzykliwa wręcz, Amerykanka. On, Poirot, o którym od początku wiemy, że jest najlepszym detektywem na świecie. Te wszystkie drobne gesty, które jednocześnie ukazują  jego elegancję i znajomość manier oraz pewną niezgrabność, momentami wręcz nieporadność, cały zestaw dziwacznych rytuałów, celne i bezpośrednie uwagi, charakterystyczny, wręcz dziwaczny wygląd, a wreszcie tubalne kichnięcia i rubaszny śmiech, natychmiast przywołują do porządku rozproszoną uwagę widza.

Tym bardziej zaś uwagę tę przykuwa Poirot, przystępując do tego, w czym jest prawdziwym mistrzem, to jest rozwiązania zagadki zbrodni. Szokiem wręcz, dla nieprzygotowanego na to widza, wydaje się być nagły przeskok tej postaci, od śmiesznego, pokracznego człowieczka z nakładką na wąsach, rubasznie nucącego podczas dziwacznej wieczornej toalety, do błyskotliwego, diabelnie inteligentnego i śmiertelnie groźnego przeciwnika, którego autorytet ewidentnie wypełnia każde pomieszczenie w jakim się znajduje. Otoczony nimbem niemego podziwu, bez wahania podejmuje się on śledztwa po to, by bez fałszywej skromności, w sposób niebywale wręcz bezczelny, zaprezentować jego rozwiązanie.

Widzicie, Kochani Czytelnicy, wydaje mi się to absolutnie niezwykłe, jak wyrazistą postać stworzył tu odgrywający rolę słynnego detektywa Albert Finney. Jednocześnie go szanujemy, podziwiamy i nieco się z niego podśmiewamy. Trudno nam podążyć za tym dziwakiem, który ma o sobie tak wielkie mniemanie, ale co chwila łapiemy się na myśleniu, że rzeczywiście nikt nie dorasta mu do pięt. Jednocześnie nieżyciowy i przyziemny, surowy i wyrozumiały, oschły i pełen uczuć, osobliwy, niesamowicie efektowny. To on, według mnie,  jest największym bogactwem tej produkcji i tak właśnie miało być, to on miał grać tu pierwsze skrzypce, on wskazywać drogę do sprawiedliwości i zdecydować o losie wszystkich pasażerów Orient Express…

Co ważne, przewodzi tu Poirot, dokładnie niczym dyrygent – wirtuoz,  genialnej orkiestrze aktorów drugiego planu. Każdy z nich jednocześnie budzi zainteresowanie swoją wyjątkowością, ale i równie mistrzowsko wtapia się w tłum, nieco zbyt barwny, nawet jak na luksusową linię kolejową. Prowadząc z nimi rozmowy, Poirot wykorzystuje swój zmysł obserwacji, wie, kogo uciszyć, a kogo sprytnie naciągnąć na dodatkowe zwierzenia, kogo zdenerwować, kogo onieśmielić, a kogo rozbawić, aby kolejno, jeden po drugim, przestali pilnować języka. Rozgrywające się w ciągu kilku godzin, w kilku niewielkich pomieszczeniach, wydarzenia, nie mogłyby być tak interesujące, gdyby właśnie nie ta różnorodność pasażerów słynnego pociągu, mistrzowsko sportretowana przez największych aktorów swojej epoki.

W tym wszystkim należy także pamiętać, że sprawa, której rozwiązania podjął się Poirot, jest na tyle niezwykła, iż  nie jest nam obojętne, jak potoczą się jej losy.  Ostatecznie jednak, choć najważniejsze pytania o granice sprawiedliwości  wyraźnie wybrzmiewają, nie poświęca się im tyle refleksji, ile sugerowałaby powaga problemu. Wyjaśnienie przedstawione przez słynnego detektywa, jest tak niebywałe, iż nie sposób przejść obojętnie zarówno obok misternie ułożonego planu, jak i wobec determinacji rządzącej samozwańczą ławą przysięgłych. Poirot nie traci, wobec tego, satysfakcji z rozwiązania niebywale trudnej zagadki i choć spogląda groźnie na winowajców, w jego sercu od początku pojawia się zrozumienie. Dlatego właśnie końcową mowę rozpoczyna od przedstawienia rozwiązania niezwykle wygodnego dla wszystkich zaangażowanych stron. Swoim zwyczajem publicznie obnaża także wszelkie sekrety, gdyż jego celem  jest prawda, nie sprawiedliwość za wszelką cenę, plus, nie ukrywajmy, uznanie dla własnego geniuszu.  Jednocześnie nie jest tu Poirot pobłażliwy. Pobłażliwość wobec zbrodni nie mieści się po prostu w kanonie jego zachowań. W swoim mniemaniu jest on właśnie sprawiedliwy, a wyjątek jaki czyni, czyni z głębokiej wewnętrznej potrzeby, która nie ma nic wspólnego z postawą, wypracowaną przezeń przez lata doświadczeń.

Na sam koniec, muszę dodać, że warto pamiętać, iż dzieło to jest nieco bardziej umowne, niż nam się to zwykło kojarzyć. Dużo mniej w nim powagi, niż wskazywałby to jego temat. Poirot zbyt radośnie reaguje na odkryte dowody i zbyt często dworuje sobie z przesłuchiwanych, zaś dwójka towarzyszy i komentatorów jego śledztwa zbyt gorliwie próbuje wskazać coraz to nowego sprawcę. Z kolei jego lekko rzucona, końcowa uwaga o „życiu z wyrzutami sumienia”, wygląda jak niedbały dopisek scenarzysty, któremu się nagle przypomniało, że ten cały Poirot powinien jednak stać po stronie ofiary, niezależnie od pobudek sprawców. Obraz ten dopełnia ostatnia scena, którą sam Lumet zwykł nazywać „curtain call”, a w której to słusznie oburzeni i załamani dotąd bohaterowie, w niesamowitej paradzie wielkich nazwisk kina, wznoszą kielichy i uśmiechy, świętując udany spisek, którego nie pokrzyżował nawet największy detektyw świata.

I wiecie co, Kochani Czytelnicy? To właśnie ta scena, nadająca temu dziełu jakiś taki wielki, teatralny cudzysłów, ten zupełnie niepoważny i nieco chełpliwy moment wywołania tych wszystkich geniuszy kina, których udało się Lumetowi jakimś cudem zebrać w jednym miejscu, uderza mnie najbardziej. To ona zostawia mnie z pytaniem o to co tu się właściwe dokonało. Czy była to sprawiedliwość, czysta, potrzebna by złamani niewyobrażalną tragedią ludzie mogli dojść do ładu ze swoim życiem, czy też zemsta, prosta, krwawa i głęboko satysfakcjonująca?

Sprawiedliwość ponad wszystko, czyli „Murder on the Orient Express” przedstawia David Suchet*

*Warto pamiętać, że David Suchet nie jest reżyserem tej telewizyjnej produkcji. Jest nim Philip Martin, jednak to  nazwisko Sucheta jest z nią najbardziej utożsamiane, to też po trosze dla wygody, a po trosze dla odpowiedniego skojarzenia tej konkretnej produkcji przez Was, Kochani Czytelnicy, to jego nazwiskiem posłużyłam się w nagłówku.

Murder on the Orient Express 2010
Źródło zdjęcia: Imdb

Nakręcone w 2010 roku, dla telewizji BBC „Morderstwo w Orient Express” należy koniecznie postrzegać jako część większej całości, a dokładniej brytyjskiej serii ekranizującej niemal wszystkie przygody legendarnego detektywa, Herculesa Poirota. Jest to o tyle ważne, iż okazało się to dzieło bardzo spójne z takim obrazem słynnego detektywa, jakim go sobie wyobraził i genialnie wprost sportretował, David Suchet.

Myślę, że dla mnie, jak i wielu z Was, Kochani Czytelnicy, Poirot zawsze będzie miał właśnie jego twarz i posturę (nieco zmodyfikowaną przez charakteryzację 😛 ), jego mały wąsik i bystre spojrzenie, jego krok, o którego powstaniu pan Suchet opowiada fascynująco zabawną anegdotę. Dlatego też, po obejrzeniu wszystkich dostępnych odcinków serialu „Poirot” i jednocześnie kilka ładnych lat po spotkaniu jego oryginalnej wersji na kartach powieści, z zaskoczeniem odkryłam, że ten majstersztyk aktorski jednak się od niej różni… Wydaje mi się, że David Suchet bardzo poważnie podszedł do otrzymanego od spadkobierców Agathy Christie ostrzeżenia, często przywoływanego przezeń w czasie wywiadów. To bardzo ważne –  powiedziano mu – aby widzowie śmiali się z Poirotem, ale nigdy z niego samego… Faktycznie, postać obserwowana przez mnie na ekranie telewizora, zdaje się być nieco bardziej poważna niż ta, którą poznałam czytając o jego przygodach. Oczywiście, wciąż widzimy cały szereg jego małych „dziwactw”, do których otoczenie podchodzi pobłażliwie, jednak zdecydowanie ponad je wszystkie wybija się jego (nadmierna?) elegancja, inteligencja i naprawdę duże pokłady empatii. Zwłaszcza to ostatnie mocno kształtuje to konkretne wcielenie słynnego detektywa, bowiem nieustannie zyskujemy pewność, że Poirot, choć nieodmiennie surowy w swych osądach, zawsze osądza wyłącznie ludzkie czyny, nie zaś samych ludzi, widzi ich ułomność i wielokrotnie rozumie ich pobudki, jednak, przy niemałej dawce wiary we własną nieomylność, nie potrafi on odwrócić wzroku od kalającej świat brzydoty, jaką jest zbrodnia.

Zrozumienie klucza, jaki do stworzenia swojego Herculesa Poirot przyjął David Suchet, jest konieczne dla rozpoznania intencji twórców tej interpretacji „Morderstwa w Orient Express”. Nasz detektyw, który wszak jest osobą bez wątpienia uprzywilejowaną, zbudował bowiem swoje życie na przekonaniu, że wszyscy mamy wybór i to od nas zależy, po której stronie prawdy stajemy. Nie ma bowiem, jego zdaniem, żadnego usprawiedliwienia dla zbrodni czy kłamstw. Ponadto pod żadnym pozorem nie należy bawić się prawem, gdyż to ono jest gwarantem naszej cywilizacji. Już od pierwszych scen omawianej produkcji jesteśmy zatem konfrontowani z jego sprawiedliwym gniewem, który prowadzi do tragicznego finału jednej z jego ostatnich spraw. Inaczej niż Sidney Lumet, nie próbuje nas Philip Martin od początku naprowadzić na korzenie sprawy zabójstwa w legendarnym pociągu, lecz skupia naszą uwagę na tym jak twarda i wymagająca potrafi być sprawiedliwość, dotkliwie konfrontując nas również z, barbarzyńską w naszych oczach, sceną kamieniowania kobiety. Dodatkowo, fakt ten Poirot komentuje wkrótce osobiście, podkreślając, że znała ona przecież zasady swojej wspólnoty i świadomie je złamała, za co spotkała ją surowa lecz sprawiedliwa kara.

Raz jeszcze sięgając po nieuniknione porównanie, inaczej niż u Lumeta, zanurza się nas tu od początku, niemal do końca w ciemnych wnętrzach, gdzie niewyraźne światło igra z cieniami na ścianach, mocno kontrastujących z bielą śniegu na zewnątrz. Dobro i zło, biel i czerń, wszystkie piony rozstawione… Co wydało mi się także ciekawe, nie ma tutaj w ogóle nacisku na przepych sławnego pociągu, choć wnętrza wydają się wysmakowane, a obsługa obyta z dziwactwami arystokracji. Częściej jednak możemy obserwować niedogodności pasażerów związane z utrzymaniem równowagi w pędzącym pociągu, czy bytowaniem w ciasnych przedziałach o cienkich ścianach. Katalog bogactw zastępują tu  coraz szybciej kręcące się koła pociągu i ciężka praca ludzi wrzucających węgiel do wielkiego kotła. Kolejne sceny raczą nas zimnem, prędkością i ciemnością, mocno podkreślając wisielczy nastrój Poirota oraz budując napięcie przeczuciem nadchodzącego zła. 

Równie ciekawy jest fakt, iż to właśnie wypadek pociągu i potworne zabójstwo staje się wyraźnym punktem kulminacyjnym akcji. Od momentu jego dokonania pociąg pogrąża się w ciszy, ciemności i powoli ogarniającym wszystkich zimnie. Wraz z wytraceniem prędkości, nie odczuwamy już rosnącego z minuty na minutę napięcia, a kolejne przesłuchania, choć interesujące i ważne z punktu widzenia akcji, nie wyrywają nas z odrętwienia. Krok za krokiem pogrążamy się w koszmarze, my wszyscy jego nieco niespokojni obserwatorzy. Takim obserwatorem jest również z początku sam detektyw, który wyraźnie wzbrania się przed przyjęciem tej złowieszczej sprawy. Jest on jednak obserwatorem niezwykłym, metodycznie odkopującym prawdę. Ten Poirot bowiem nie stosuje sztuczek, nie próbuje podejść podejrzanych, dyskredytuje ich za to wzrokiem, spokojem i dokładnością, zanim uderzy w nich sprawiedliwym, w jego mniemaniu, gniewem. To zupełnie niesamowite jak zmienia się jego wzrok, jak zasnuwa go ten jeden w swoim rodzaju smutek, ledwo maskowany uprzejmym uśmiechem, gdy po raz kolejny uderza go kłamstwo.

Ostatecznie wszyscy stajemy przed tym samym dylematem, przed którym nie może uciec nasz detektyw. Cała jego mądrość, cała moralność, wszystko w co wierzył i na czym zbudował swój światopogląd, swoją sławę i satysfakcję z czynionej pracy, wszystko to zostaje poddane w stan poważnej wątpliwości w obliczu pytania o to, gdzie właściwie leży sprawiedliwość? Co warte jest życie ludzkie, zwłaszcza jeśli jest niedoskonałe? Kto ma, a kto nie ma prawa kalać ziemi swoją obecnością? Zdecydowanie nie ułatwia nam tu odpowiedzi  sposób przedstawienia ofiary. Inaczej niż we wcześniej wersji, nie podkreśla się tu odrazy, jaką budzi, za to wyraźnie ukazuje się jego przerażenie i próby odkupienia win. Szczególnie sugestywna jest pod tym względem scena modlitwy, w której Poirot i Ratchett, modlą się przecież dokładnie tymi samymi słowami… 

Największą wartością tej wersji opowieści o morderstwie w przesławnym Orient Express jest, moim zdaniem, jednak jej zakończenie, inne niż w pozostałych znanych mi wersjach, nie przesadnie efektowne, a jedocześnie nie nazbyt gładkie i pobłażliwe. Nie chodzi tu bynajmniej o rozwiązanie zagadki, które Poirot przedstawia, swoim zwyczajem obnażając publicznie prawdę, tym bardziej, że brak tutaj tak dobrze nam znanego show jednego aktora, w którym dumny ze swojego geniuszu detektyw obnaża kolejne warstwy kłamstw i sekretów. Idzie raczej o gniew, który trawi jego serce wobec, jak sam to nazywa „kangurzego sądu”, gniew który rodzi się głęboko w jego trzewiach, z przekonania, iż jeśli zabraknie prawa, nie będzie już ku czemu się zwrócić, nie będzie gdzie się schronić.  Idzie wreszcie najbardziej o moment, w którym Poirot się waha, a czyni to w sposób wprost rozdzierający serce. Tym bardziej uderza to w widza, im lepiej zna się to konkretne wcielenie słynnego detektywa, zazwyczaj tak dumne ze swych umiejętności, niezachwiane, pewne swego, z satysfakcją piętnujące zło.  Tu jednak obserwujemy złamanego człowieka, który do ostatniej minuty walczy ze swoim poczuciem sprawiedliwości, zadając sobie wciąż od nowa to samo pytanie: „Jeśli złamię się raz….?” Muszę przyznać, że jego walka wewnętrzna sprawia,  że choć znam tę historię na wylot, czekam w napięciu na jego decyzję niemal do ostatniej minuty.

Owa ostatnia minuta zaś sprawia, że stajemy na przeciw siebie, ja, widz, i wielki detektyw Poirot, a w naszych oczach, czają się łzy. Nie wiem już czy płacze on nad sobą czy nad tymi ludźmi, szukając dla wszystkich niemożliwego przebaczenia za najgorszy grzech. I nie mogę zdecydować, czy pragnę podążyć za nim, czy zostać z grupą zszokowanych pasażerów pociągu. Czy jego decyzja byłaby inna, myślę, gdyby żołnierz z początku filmu nie odebrał sobie życia? Czy byłaby inna gdyby tak dobrze nie znał sprawy małej Daisy? Czy byłaby inna? I znów nie mogę zdecydować czy odczuwam ulgę czy rozczarowanie… Bo wierzę słowom Mary Debnham, wedle których, gdy zabraknie sprawiedliwości, człowiek czuje się niekompletny. A jednak… Sprawiedliwość za wszelką cenę w dalszym ciągu jest ślepa.

Epicka opowieść o (nie)doskonałości, czyli „Murder on the Orient Express” przedstawia Kenneth Branagh

murder-on-the-orient-express
Zdjęcie: 20th Century Fox (źródło: tutaj)

Jakkolwiek by się człowiek nie starał zupełnie nie ma możliwości, aby „Morderstwo w Orient Express” z roku 2017 omawiać bez odniesienia do poprzednich produkcji bazujących na tym samym materiale źródłowym. To zresztą niesamowicie interesujące, że gdzieś po drodze milknie dyskusja na temat kompatybilności wersji filmowej z literackim materiałem źródłowym, a zastępują ją coraz liczniejsze porównania kolejnych ekranizacji. Jest to o tyle ważne, że oglądając niesamowite widoki, zaserwowane widzom przez twórców tej produkcji, miałam nieustanne wrażenie, że jej głównym zadaniem nie jest wcale opowiadanie historii, której zakończenie i tak w większości znamy, lecz raczej, trochę niczym w przypadku sztuki teatralnej, opowiadanie jej na nowo,  inaczej niż uczynili to poprzednicy…

Tym razem, zanim jeszcze skupimy wzrok na sławnym detektywie, uderza nas tu wręcz epickość tego dzieła. Kolejne sceny budowane są z rozmachem godnym największych kinowych ekranów. Co ciekawe po raz pierwszy ekranizacja tego dzieła otwiera się na przestrzeń, już same wagony sprawiają wrażenie ogromnych, zaś akcja odważnie wychodzi wreszcie poza ciasne przedziały pociągu, skutecznie hamujące jej wartkość. Niezwykle sprytnym zabiegiem jest też siadanie tudzież stawanie w otwartych wagonach np. bagażowych, przez co przestrzeń zdaje się magicznie rozszerzać, a twórca unika dusznej i nużącej atmosfery maleńkich pokoików. Dodatkowo o ile poprzednie produkcje koncentrowały się wyraźnie wokół Poirota i jego spostrzeżeń, o tyle ta interpretacja daje nam chwile prawdziwej grozy i hollywoodzki, pełen napięcia, a wręcz realnego zagrożenia finał. Przyznam, że choć nie jestem fanką tego zabiegu, gdyż nie podoba mi się przeniesienie punktu ciężkości z podskórnego napięcia na naszpikowaną efektami akcję, to nie mogę zaprzeczyć, iż epicki rozmach w budowaniu kolejnych scen znacznie lepiej sprawdza się na wielkim ekranie niż chociażby wspomniana wyżej kameralna opowieść z Davidem Suchetem, od początku przeznaczona dla innej widowni. 

Pragnienie uczynienia wszystkiego inaczej, przez które to Branagh podobnoż nigdy nie zapoznał się z kultową produkcją Sidneya Lumeta, zaowocowało także zupełnie nowym wizerunkiem samego Poirota. Już od pierwszych zdjęć z planu produkcji pojawiły się z resztą liczne kontrowersje wokół tej interpretacji postaci słynnego detektywa. Widzowie oskarżali go o zbytnią ruchliwość, wściekali się, że ośmiela się trzymać w ręku broń palną, zaś jego wąsy zupełnie już odsądzali od wiary i czci. Oczywiście, to malkontenctwo wynikało raczej z przyzwyczajenia do tego, co prezentowali poprzedni odtwórcy tej roli, niż  dogłębnej znajomości literackiego pierwowzoru.  Jako, że kibicowałam mocno poczynaniom Kenetha Branagha w tej kwestii, muszę Wam wyznać, że choć niezmiernie podoba mi się próba odświeżenia tej postaci, z której przywykliśmy sobie nieźle dworować, to brak mi w niej tego czynnika, który pozwalał mi ją nie tyle podziwiać, co zwyczajnie polubić. Tym, co wyraźnie wypada tu na plus, jest świadome odchodzenie od budowania tej kultowej postaci w oparciu o katalog dziwactw i kompulsywnych niemal rytuałów. Obserwujemy zatem w wielu aspektach niemal zwyczajnego mężczyznę, którego elegancja i maniery nie wyróżniają się aż tak bardzo tle klasy, do której szczęśliwie przynależy, choć być może bywają nieco bardziej wyrafinowane. Jego sposób poruszania czy poczucie humoru, jego żartobliwe zwroty, także wobec samego siebie, jego sprawność i elastyczność, wyróżniają go zdecydowanie na tle plejady wcześniejszych wcieleń, skupionych na kreowaniu postaci mocno ekscentrycznej, wręcz dziwacznej. Kilka chichotów nad książką i kilka ckliwostek nad starym zdjęciem ukochanej to bowiem zdecydowanie zbyt mało by nazwać kogoś cudacznym. Jest też w tym wcieleniu  Poirot, rzecz jasna, niebezpiecznie inteligentny, wręcz błyskotliwy,  swoje sukcesy tłumaczący jednak nie tylko rzekomą wielkością, o której podkreślaniu wszak niezmiennie nie zapomina, lecz niecodzienną przypadłością, tyleż uciążliwą co przydatną. Otóż, jak sam podkreśla, widzi on świat jakim być powinien i natychmiast wychwytuje wszystkie odstępstwa w jego spójności. Jego umiłowanie symetrii nie tylko nie pozwala mu na zjedzenie jaj o różnej wielkości czy posiadanie jednego brudnego buta, ale i zmusza go do nieustannego poszukiwania ładu, także ładu w świecie, w którym nie powinno  istnieć nic więcej niż dobro i zło, czerń i biel. Do tego żarliwie wierzy on, że dokonanie tak strasznego czynu jak morderstwo zabiera wręcz człowiekowi kawałek duszy… Wszystko to pięknie, naprawdę niebanalnie, jednak, ku mojemu skonsternowaniu, wciąż niekoniecznie potrafię temu konkretnemu Poirotowi kibicować. Prawda jest taka, że przez większość filmu wręcz denerwuje mnie ten zadufany w sobie człowiek, który zdał się zjeść wszystkie rozumy, wprost popisujący się swoimi umiejętnościami. Brak mi tej głębi, dyskretnej, nieoczywistej groźby w spojrzeniu, brak mi też dziwnie zawoalowanej empatii, w którą wyposażyli go poprzednicy. Nie jest też dla mnie wiarygodny ten Poirot w swoich moralnych pouczeniach i świętych oburzeniach. Jego gniew jest dla mnie wystudiowany, a rozmowy z ukochaną z portretu, miast rozczulające, są dla mnie wprost żenujące. Przyznam, że zupełnie inaczej zapamiętałam go jednak z kart powieści. Dobrym przykładem jest tu rzucone na początku naszej opowieści zdanie, w którym odmowę pomocy Ratchett’owi tłumaczy Poirot słowami „nie podoba mi się pańska twarz”. Jakkolwiek sam Ratchett jest od początku kreowany na postać wręcz paskudną oraz głęboko niebezpieczną, jakkolwiek obrzydzenie może budzić jego „szpanowanie” bronią, tak postawa detektywa jest w tym momencie bezzasadnie wroga. Poirot bowiem nie wie wówczas tego, co my, nie widział też tak wiele, jak my. I jasne, identyczne zdanie pada w książce, jednak jest ono wynikiem głęboko osadzonych w powieści rozważań na temat tego czy zło, a więc brzydota moralna,  może uwidocznić się w brzydocie fizycznej oraz wyraźnie podkreślanej w pierwszym rozdziale obserwacji, wedle której detektyw jeszcze przed podróżą legendarną linia kolejową zobaczył w nieznanym sobie człowieku, którym później okazał się być właśnie Ratchett, reprezentację czystego zła wprost wymalowanego na jego twarzy. Tego osadzenia nie ma w omawianym filmie, więc niezależnie od naszych osobistych uczuć wobec Ratchetta i kreowania jego postaci w sposób bezpardonowo zniechęcający, uwaga Poirota jest po prostu niedorzecznie bezczelna.

Wart zauważenia  jest tu również fakt, iż plejada pasażerów, równie barwnych i wybitnie zagranych co we wcześniejszych wersjach, wyraźnie zmienia znane nam oblicza. Uderza to nas już na poziomie niejako organizacyjnym, gdyż każdy z nich jest inną częścią układanki, niż zapamiętaliśmy to wcześniej, zmieniają się tu bowiem wzajemne relacje i powiązania, także rodzinne, co zdecydowanie wzbudza ciekawość, zwłaszcza u widzów dobrze zaznajomionych z tą historią. Poza tym, w porównaniu do wcześniejszych wcieleń, mniej jest w nich rezerwy i ukrytych emocji, więcej zaś potrzeby sprawstwa. Dla odmiany odniosłam tu wrażenie, że oni z kolei są nawet nieco nadmiernie ekscentryczni i barwni.  Jednocześnie zyskujemy na tym zabiegu, bo ogląda się to bajecznie, ale i tracimy, bo nie do końca jesteśmy w stanie się z nimi utożsamiać. Połączeni tragicznym sekretem, nasi bohaterowie, nie zamierzają czekać, niczym bydło prowadzone rzeź, na werdykt wielkiego detektywa, lecz sami próbują zagrać najlepszą możliwą kartą.  Sprzyja temu rozmach opowieści i wartka akcja, nie do końca jednak oddano tu moim zdaniem ten dylemat tzw. dobrych ludzi, próbujących się uporać z koszmarna tragedią, pozostawionych na pastwę wyboru między tym, co uważają za dobre i moralne a potrzebą sprawiedliwej zemsty.  Tak, tak, ja wiem, że Poirot tak właśnie ich podsumowuje, jednak….  właśnie, to są tylko słowa. Słowa, którym przeczą czyny bohaterów, coraz bardziej osuwających się w ramy absurdu w imię ochrony skrywanej głęboko tajemnicy. 

Widzicie, Kochani Czytelnicy, prawda jest taka, że naprawdę wspaniale ogląda się tę ekranizację „Morderstwa w Orient Express”, bo to prawdziwa uczta dla oczu. Jej siła drzemie w wyrazistości i świeżości. Cokolwiek by bowiem nie powiedzieć, Branagh, któremu nie obce jest wszak ekranizowane dzieł dobrze znanych i po wielokroć interpretowanych, ujmuje i tę opowieść w zupełnie nowe ramy. Z drugiej jednak strony, to, co było siłą poprzednich interpretacji, jest zdecydowaną słabością tej konkretnej. Dylemat moralny, mimo przepięknej sceny finałowej nie wybrzmiewa dość wyraziście. Moim zdaniem, teatralne gesty i krzykliwe wręcz reakcje odzierają widza z emocji, które to on sam miał przeżyć i dla mnie, niczego nie zmienia tu to, jak przepysznie są one zagrane. Poirot ma tutaj bez wątpienia rację i jednocześnie jej nie ma, jednak jego twarz nie pokazuje tu tej dramatycznej wewnętrznej walki, choć bez wątpienia ta się w nim toczy. Jest w nim tak wiele gniewu, jednak nie jest on skierowany na niedoskonałości świata czy okropieństwo sprawiedliwego ponoć czynu, lecz na fakt, że oto próbowano zdyskredytować jego samego, największego detektywa świata, że mydlono mu oczy kłamstwami, mamiono i zwodzono do ostatniej minuty.  Jest za to trochę tak, że widzowi dosłownie mówi się, co ma myśleć, jak interpretować wybór dokonany przez Poirota, zaś brakuje tu wyraźnie możliwości samodzielnego, dogłębnego przeżycia tragicznego dylematu, na którym zasadza się fabuła powieści. Lumet próbował nam to dać dzięki nieustannym migawkom ze sprawy małej Daisy, niejako nieustannym epatowaniem horrorem jej złamanej rodziny. Martin z kolei, nieco bardziej minimalistycznie, zamknął go w egzystencjalnym kryzysie samego Poirota, jego skostniałych, drżących dłoniach trzymających różaniec. Tymczasem w znakomitej wszak ekranizacji Branagha nie czuję, aby pozwolono na ukonstytuowanie się we mnie tych uczuć.  Otrzymuję wykład zamiast dialogu. Tym razem bowiem zbyt wiele pada odpowiedzi, a zbyt mało pozostaje pytań. Wciąż rozumiem jak ślepa jest sprawiedliwość, jak trudno odnaleźć ku niej drogę, jednak czy pytam którędy mam do niej dążyć? No cóż, tym razem nie, nie pytam…

Tragedia która niszczy, tragedia która scala, czyli „Murder on the Orient Express” przedstawia Keita Kono

Morderstwo w Orient Express, Keita Kono
Źródło zdjęcia: tutaj

Korzyścią z przynależenia do grup fanowskich, oprócz poznawania fantastycznych, pozytywnie zakręconych ludzi, jest także często dokonywanie zaskakujących odkryć, które sprawiają człowiekowi mnóstwo radości. Jednym z nich okazała się dla mnie możliwość zapoznania się z japońską wersją „Morderstwa w Orient Express”. Doświadczenie to okazało się nader interesujące na wielu płaszczyznach, bo oto pozbawiona konieczności konkurowania z wielkimi europejskimi poprzednikami, natknęła się ta produkcja na zgoła inny problem. Nie łatwym okazało się tu przeniesienie wielu wątków na grunt zupełnie innej kultury niż ta, w której narodził się oryginał.  Ostatecznie jednak, udało się twórcom, znaleźć własny klucz do tej opowieści, jednocześnie nie niszcząc pierwotnej wartości dzieła. To, co bowiem najbardziej mnie tutaj zaskoczyło to fakt, że mimo przedstawienia jej pod zupełnie innym kątem, nadal jest to przede wszystkim opowieść o poszukiwaniu sprawiedliwości i ukojenia dla serca, którego rany tak trudno zabliźnić…

Najbardziej interesujące jest tutaj to, iż twórcy tej ekranizacji dokonali wyraźnego przeniesienia środka ciężkości całej historii, stawiając w jej centrum nie genialnego detektywa i jego zmagania z własnym światopoglądem lecz pasażerów pociągu, ich cierpienia i motywacje. Pozornie mogłoby to sprawić, iż historia podryfuje w zupełnie nowym kierunku i wierzcie mi, to naprawdę zaskakujące, że tak się nie stało…

Całość opowieści została tym razem podzielona na dwie części. W pierwszej z nich obserwujemy po raz kolejny zmagania genialnego detektywa z zagmatwaną sprawą morderstwa w luksusowym pociągu. W drugiej zyskujemy  bardzo świeże spojrzenie na pełną cierpienia przeszłość pasażerów, ich motywacje i drogę, która ostatecznie zaprowadziła ich ku tej ostatniej podróży. To w tym momencie właśnie następuje całkowite przeniesienie punktu ciężkości w naszej opowieści i po raz pierwszy właściwie na pierwszy plan wysuwają się przemyślenia i doświadczenia barwnej grupy pasażerów. To zupełnie niesamowite, ale w pewnym momencie naprawdę zaczynamy im kibicować! Sprawa śmierci małej dziewczynki i jej rodziny, wokół której zawiązał się cały dramat, tylko majaczy nam gdzieś w tle, bo nagle to ci konkretni ludzie wychodzą z cienia, stają się dla nas ważni, niejako odzyskują swoje twarze, swoje jestestwa, przestając być figurami na szachownicy pewnej opowieści z morałem. Co ważne, w ogóle nie traci na tym sama kryminalna zagadka, geniusz detektywa czy samo przedstawienie tej ekscentrycznej postaci. Twórcy wychodzą tu bowiem poza ramy opowieści samej autorki, momentami zbyt dosłownie pokazując to, co autorka przemilczała, to, czego kazała się tylko domyślać.  Jednak to właśnie ta dosłowność pozwala nam po raz pierwszy wyjść poza ramy pytań o to co jest, a co nie jest sprawiedliwe. Liczy się bowiem to, co sprawiedliwość lub jej brak, uczynił z konkretnymi ludźmi, przez co morał przestaje być po prostu morałem, ale zmienia się w bardzo konkretny dylemat, warunkujący życie wielu osób. To już nie chodzi o rozważania nad podwalinami cywilizacji czy wywody stron na sali sądowej, w którą na jakiś czas zmienia się jadalnia luksusowego pociągu. Tu chodzi o życie i śmierć, nagle tak prawdziwe i konkretne, że aż nie chce się myśleć, co by się zrobiło na ich miejscu. Do tej pory bowiem o bohaterach tej opowieści pozwalano nam wiedzieć jedynie tyle, ile potrzebne nam było dla rozwoju akcji i zrozumienia ich motywacji, nie mieliśmy jednak szansy naprawdę zrozumieć ich samych.

Jest co prawda w tej opowieści coś niesamowicie naiwnego i bardzo dosłownego. Oko widza przyzwyczajonego do efektów specjalnych rodem z Hollywood nie raz rozszerzy się ze zdziwienia na widok nieco prymitywnych środków wyrazu, bardziej przypominających umowne przestrzenie teatralnej sceny, niż cudnie zmontowane kinowe produkcje. Dlatego największe zalety tej interpretacji „Morderstwa w Orient Express” nie leżą na pewno tam, gdzie zwykło się zawieszać oko. Niewiele na przykład można tu powiedzieć o aktorstwie. Wydaje się stać na bardzo przyzwoitym poziomie, jednak różnice kulturowe, wymuszające określone gesty i zachowania oraz oczywisty brak porównania, sprawiają, że nie jestem w stanie prawdziwie go pochwalić czy zganić. Siłą tej produkcji, zwłaszcza dla widza z zupełnie innego zakątka świata, jest raczej jej nieprzewidywalność. Nawet roszady dokonane we wzajemnych relacjach pasażerów przez Branagha są niczym w porównaniu z tym, co daje nam spojrzenie na nich na dużo wcześniej nim spotkali się na pokładzie pociągu. Wszystkie rozdane wcześniej karty okazują się mieć dodatkową warstwę, a każda z postaci zyskuje zupełnie inną twarz, a tak właściwie przestaje właśnie być po prostu twarzą, ale wreszcie jest człowiekiem.

Dodać jednak trzeba, że właśnie ta dosłowność, mająca nas prowadzić do określonych wniosków, sprawia, że nie mamy tu do czynienia z dziełem wybitnym, lecz raczej z przyjemną dość opowiastką, świetną na długi, nieco nudnawy zimowy wieczór. W zasadzie bardzo długi, bo całość trwa ponad cztery godziny 😛  Sam wielki detektyw, który naturalnie zyskuje tutaj nowe imię i twarz, jest ponownie kreowany na ekscentryka, ale w sposób tak specyficzny, że już sam jego widok wywołał u mnie salwę serdecznego śmiechu. Znów, nie posiadając porównania z innymi japońskimi dziełami telewizyjnymi, nie potrafię stwierdzić czy jego przerysowana postać to wynik tego, jak w tamtejszej kulturze postrzega się takich niegroźnych dziwaków, czy próba kopiowania tego, co ich zdaniem chciała osiągnąć Agatha Christie i inni interpretatorzy tej powieści, czy też ostatecznie celowe wprowadzenie humoru do tej historii. Patrząc na jego przedziwną postać, zastanawiałam się przez cały czas, czy twórca tej ekranizacji opiera się na książkowym pierwowzorze, czy raczej usiłuje nieco jednak nieudolnie skopiować dzieło Sidneya Lumeta. Przedziwne miny naszego detektywa i komiczna modulacja głosu wraz z kilkoma prześmiewczymi wręcz gagami takimi, jak nieśmiertelne zadowolenie z siebie detektywa czy numer z niechcianą rybą – prezentem, sprawiają, że ogląda się to jak niezłą komedię, śmiejąc się raz po raz z rzeczy, które na serio przecież nie są śmieszne. Przedziwnie potrafi to dopomóc w radzeniu sobie z negatywnymi odczuciami i smutnymi wnioskami.

Podobnie jest z pozostałymi postaciami, którzy a to leją rzewne łzy, teatralnie się ze sobą żegnają i kolejno biorą na siebie ciężar dokonania zemsty, a to z kolei niezgrabnie się skradają, zabawnie przekomarzają i prezentują cały katalog typowo komicznych zachowań i gestów. Gdy już zobaczy się zaś obydwie części, ma się niejednokrotnie wrażenie, że dzieło to, zamierzenie lub nie, zmierza ku rozwiązaniom znanym nam bardziej z telenowel niż rasowych kryminałów. Dokładnie tak, jak napisałam w tytule, obserwujemy tu niemal pod mikroskopem, jak potworna tragedia rodzinna najpierw zniszczyła naszych bohaterów, by ostatecznie ich scalić, związać niemożliwymi do przerwania więzami wspólnych doświadczeń.

Mimo wszystko, jest to jednak w dalszym ciągu opowieść o poszukiwaniu sprawiedliwości. Dzięki nowym elementom, szuka jej dla nas jednak nie tyle sam detektyw, którego inteligencja wciąż powala na kolana, mimo przekomicznej fizjonomii, lecz właśnie pasażerowie tego wspaniałego pociągu. Ich determinacja, ich wahania i dylematy, ich własna osobista walka o lepsze jutro, nie pozostawiają nas obojętnymi. Tym razem również nie do końca pytamy o to, którędy prowadzi droga ku sprawiedliwości, gdyż dzięki poszerzonemu spotkaniu z głównymi bohaterami, dostajemy nie tyle drogę nawet, co wręcz mapę. Kibicując im, przeżywając ich rozpacz, a wreszcie odwagę i determinację, gdzieś po drodze gubimy oburzenie ich czynem, nie zastanawiając się już nad tym, czy mają prawo do swoich działań, lecz raczej nad tym, dlaczego to się tak skończyło. Dlaczego prawo tak bardzo zawiodło tych dobrych ludzi? Dlaczego spokój ducha potrafi im zapewnić tylko ten obrzydliwy czyn, jedyny, którego po swoich przejściach nie maja prawa wykonać, jednocześnie jedyny, do którego tylko oni mają prawo? W tym wypadku sprawiedliwość nie jest już ślepa, ale wciąż tak bardzo jej brak… Mimo tego, ostatecznie,  zyskujemy coś na kształt happy endu i muszę Wam przyznać, Kochani Czytelnicy, że to chyba jedyna ekranizacja „Moredrstwa w Orient Express”, z której nie wychodzę przytłoczona ani zasmucona, ale przedziwnie pokrzepiona. 

 

Zatem, Kochani Czytelnicy, obejrzeliśmy poniekąd wspólnie, cztery razy „Morderstwow Orient Express”. Spotkanie z tą opowieścią to dla mnie niczym spotkanie starego druha, wiem o nim wszystko, lecz wciąż potrafi mnie nieźle zaskoczyć, rozbawić, skłonić do refleksji. Jedno jest pewne, to historia pełna smutku, ale jednocześnie dość pokrzepiająca, niby spokojna, a jednocześnie niesamowicie efektowna, jak dla mnie, nie można się przy niej nudzić. Mnogość jej ekranizacji tylko potwierdza prosty fakt, wedle którego potrafi ona wciąż fascynować kolejnych widzów, którzy w którymś momencie wpadną na jedną z jej wersji. Jestem bardzo ciekawa czy i Wy widzieliście którąś z nich. A może sami znacie taką opowieść, która nigdy Was nie nudzi i do której nader często wracacie? Jeśli tak, pochwalcie się koniecznie w komentarzu.

 

Ps. Jeśli nie odgadliście, która z ekranizacji jest moją ulubioną, zapytajcie, a zdradzę Wam w komentarzu 😛

 

2 myśli w temacie “Którędy po sprawiedliwość, czyli cztery razy „Morderstwo w Orient Express”

  1. Hołka 25 czerwca 2021 / 13:49

    Pani Profesor, niestety muszę zgłosić nieprzygotowanie do dzisiejszego wykładu, ponieważ ostatni (i jedyny) raz „Morderstwo w Orient Expressie” czytałam w gimnazjum i w obecnej chwili zupełnie nie pamiętam już fabuły książki. Mało tego – na jej ekranizacjach również zupełnie się nie znam, bo żadnej z nich nigdy nie obejrzałam (i nie mam pojęcia, jak do tego doszło!). Obiecuję, że się poprawię i nadrobię zaległości, ale najpewniej dopiero jesienią, kiedy pogoda nie będzie zachęcała do spacerów. 😉

    A tak bardziej na serio – napisałaś kolejny, wspaniały wpis i chętnie wdałabym się tu z tobą w dyskusję, no, ale niestety – zupełnie nie umiem się w temacie „Morderstwa w Orient Expressie” wypowiedzieć. Na pewno jednak zachęciłaś mnie do tego, żebym przypomniała sobie książkę i obejrzała jej ekranizacje. 🙂

    Co się zaś tyczy twojego pytania na końcu wpisu, to waham się między ekranizacjami Davida Sucheta i Sidney’a Lumeta, ponieważ o obydwu z nich wypowiadałaś się niezwykle ciepło. Odnoszę jednak wrażenie, że wersja Sucheta podobała ci się odrobinę bardziej. Mam rację? 😉

    Polubione przez 1 osoba

    • Marlena 26 czerwca 2021 / 19:54

      Zgadza się, ekranizacja z Suchet’em w roli głównej, to moja ulubiona. Po trosze dlatego, że jego Poirot jest tym, który najbardziej do mnie przemawia. Po drugie dlatego, ze moim zdaniem jako jedyna do końca udźwignęła temat, chociaż być może traktuje go nieco poważniej niż chciałaby autorka. To bardzo klimatyczna opowieść i według mnie najlepsza, choć wiem, że wokoło bardziej chwali się propozycję Branagha.
      Z kolei ekranizacja Lumeta to legenda i moim zdaniem nie można przejść obok niej obojętnie. Żywię do niej masę ciepłych uczuć i uważam, ze bardzo ładnie się zestarzała.

      Także jeśli będziesz miała ochotę zachęcam do obejrzenia choć jednej z nich, bo „Morderstwo w Orient Express” to majstersztyk kryminału według mnie 🙂

      Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s