Wspomnienia, których nie było, czyli fotografia kontra fotka.

Uniesione w górę dłonie, trzymające w górze smartfon. Nagrywanie podczas koncertu.

Czy zastanawialiście się kiedyś, Kochani Czytelnicy, dlaczego właściwie ludzie robią zdjęcia? Co kieruje ich dłonią gdy zwalniają migawkę aparatu, uwieczniając kolejny zachód słońca czy dziecięcy uśmiech? Hmmm. ..Właściwie nie znam nikogo, nie wyłączają moich leciwych dziadków, kto nie byłby ani razu sfotografowany, więcej nawet, kto sam nie wykonałby ani jednego zdjęcia… Dlaczego? Czy kieruje nami sentyment, strach przed przemijaniem, nawyk kolekcjonowania? A może potrzebujemy dowodów, nieustannych potwierdzeń na to, że pamięć nas nie zawodzi, że to wszystko, co przeżyliśmy było naprawdę? Ostatnio, w wyniku kilku moich doświadczeń, często rozmyślałam o fotografii, którą nauczyłam się kochać bardzo wcześnie, a na którą ostatnio coraz częściej zdarza mi się jednak trochę złościć…

Odkąd tylko pamiętam zawsze byłam otoczona fotografiami. W dzieciństwie uwielbiałam wyciągać czarno – białe, nieraz pogięte i nieco już wyblakłe zdjęcia, ze starego pudełka po butach i przeglądać je godzinami. Zanudzałam rodziców pytaniami o tożsamość ich bohaterów w niemodnych sukienkach i dziwnych fryzurach. Bezbłędnie rozpoznawałam wtedy dziecięcą buźkę mojej mamy, która miała najpiękniejszą sukienkę komunijną spośród wszystkich swoich sióstr i chude ramiona taty, który latem pływał z kolegami w dzikim stawie. Z czasem stosik w pudełku pęczniał, nabrzmiewając często już kolorowymi obrazami rodzeństwa: jasnowłosej, psotnej dziewczyny i nieco nieśmiałego blondynka, którzy wszystko zawsze robili razem… Owo pudełko po butach wciąż istnieje, a obok niego kilka albumów i całkiem pokaźny stosik płyt CD – zapisy wspomnień, ulotnych chwil, które przeminęły zbyt szybko, echa zdarzeń, które pamiętam i tych, które znam tylko ze zdjęć i z najpiękniejszych na świecie opowieści mojej mamy… Właściwie zawsze uważałam, że zdjęcie to tylko i aż początek pewnej opowieści o trochę fantastycznym świecie, którego już nie ma, nawet jeśli wykonano je zaledwie tydzień temu…

Stare, czarno - białe zdjęcie dziewczynki o rozłożonych ramionach i delikatnym uśmiechu, na tle fragmentu prywatnego mieszkania
Zawsze byłam marzycielką, której wyobraźnia znacznie wyprzedzała wszystko co mogło ją spotkać. Żaden z moich portretów nie oddaje tego lepiej 🙂
Autor zdjęcia: Mój najlepszy życiowy support – tata

Miałam szczęście urodzić się w odpowiednim czasie, żeby własnymi oczyma obserwować wyraźną przemianę w dziedzinie dokumentowania życia fotografiami. Na ścianach domów starszych członków moich rodzin odkąd sięgam pamięcią widywałam pozowane portrety mężczyzn i kobiet w „niedzielnych sukienkach”, na tle kwiecistych tapet, w otoczeniu często licznego potomstwa. Często ich obecność przetykana była modnymi swojego czasu monidłami ślubnymi. Moja mama także, kontynuując niejako rodzinną tradycję, ale i z wielkiej potrzeby serca, zabierała często mnie i mojego brata do lokalnego zakładu fotograficznego, w celu udokumentowania ważnych rodzinnych uroczystości lub szczególnie miłych chwil.

Dziewczynka w futrzanej czapce, zimowej kurtce i kozaczkach pozuje na tle czerwonej zasłony. Zdjęcie z połowy lat osiemdziesiątych XX wieku.
Nigdy nie lubiłam pozować… Jednak nawet ta psotna mała dziewczynka ze starej fotografii wiedziała, że robi coś niesamowicie ważnego dla swojej bardzo przejętej mamusi…

Wreszcie mój tato, w trudnym do przywołania w pamięci momencie swojego życia, stał się szczęśliwym posiadaczem starego aparatu fotograficznego, zdaje się marki Zenit, z ogromną, dokręcaną lampą błyskową, robiącego wyłącznie czarno – białe zdjęcia. Pamiętam, że naprawdę długo musiałam czekać aż rzeczona lampa się w ogóle naładuje… Szczerze powiedziawszy, mimo tak szerokiej obecności fotografii w naszym życiu, w kwestii robienia zdjęć, zawsze jednak byliśmy więcej niż amatorami, co nie przeszkadzało nam nigdy w czerpaniu radości z faktu, że niektóre chwile można zatrzymać na zawsze…

Stare czarno białe zdjęcie przedstawia dziewczynkę w czarnej sukience pozującą obok swojej mamy i urodzinowego tortu.
Na tym zdjęciu moja mama ma prawie tyle lat, ile ja dzisiaj. Wielu twierdzi, że jesteśmy do siebie bardzo podobne… Zawsze, gdy na nie patrzę przypominam sobie, jak szybko ucieka nasz czas i jak bardzo trzeba go cenić. Na szczęście, wciąż jeszcze mogę usiąść na tym samym czarnym taborecie w kuchni mojej mamy, nawet jeśli proporcje między nami bardzo się zmieniły…
Autor zdjęcia: Mój tato, oczywiście aparatem Zenit 🙂

Zaledwie kilkanaście lat później posiadanie aparatu fotograficznego nie było już niczym nadzwyczajnym. Niemal w każdym kiosku można tez było dostać różnej wielkości klisze, które bez problemu zakładało się zupełnie samodzielnie, choć trzeba było bardzo uważać, żeby ich nie naświetlić. Wtedy też złapane znienacka przy krojeniu ziemniaków gospodynie domowe głośno się śmiały, ostrzegając: „Uważaj, bo Ci klisza pęknie”, który to żart nie do końca są w stanie pojąć współcześni nastolatkowie 🙂 Przyszedł więc także czas na mnie… Swój pierwszy, całkowicie osobisty, aparat fotograficzny otrzymałam w prezencie na osiemnaste urodziny. Z miejsca „wytrzaskałam” cztery klisze, po 36 klatek każda, z których dwie od razu naświetliłam, a na pozostałych koncertowo poucinałam ludziom głowy, nogi i ramiona… Troszkę czasu jednak mi zajęło by nauczyć się nie tyle robić przyzwoite zdjęcia, co przyzwoicie dokumentować wszystko, co wówczas uważałam za ważne.

Dziewczyna w niebieskim sweterku i czarnych spodniach pozuje do zdjęcia na krakowskim rynku, pod wieżą Kościoła Mariackiego
Ostrość nie taka i światło pewnie źle dobrane. Czy pisałam już coś o amatorstwie? Jednak wspomnienie… bezcenne; jedna z nie takich częstych, beztroskich chwil mojego nastoletniego życia, spędzona z moją dosłownie bratnią duszą 🙂
Autor zdjęcia: Nieskończenie cierpliwy brat.

Zadziwiająco szybko okazało się, że ten niewielki czarny aparat fotograficzny jest już mocno przestarzały. Mimo to, dawno już przestałam być nastolatką, gdy kupiłam wreszcie swój pierwszy aparat cyfrowy. To była prawdziwa rewolucja w moim życiu! Nagle mogłam udokumentować wszystko, co działo się wokół mnie, bez żadnych ograniczeń; zrobić piętnaście zdjęć „na wszelki wypadek”, a potem wybrać najlepsze; wreszcie oglądać je bez nużącego oczekiwania na wywołanie i strachu przed ewentualnym zniszczeniem… Co więcej, nie musiałam już mrużyć oka, spoglądając przez niewielkie okienko wizjera, ale spokojnie przemyśleć kompozycję na szerokim ekranie. Zdawało się, że nie istnieją już żadne granice… Czasem tylko pojawiała się myśl, że tak naprawdę rzadko widuję te setki zdjęć, zrobionych podczas szalonych wakacji na Mazurach, znacznie rzadziej niż te pożółkłe fotografie ze starego pudełka na buty…

Młoda kobieta w okularach przeciwsłonecznych wykonuje zdjęcie aparatem cyfrowym, w tle porośnięta drzewami ulica.
Fotografuję, bo mogę… nie potrzeba już poszukiwać wyjątkowych widoków, właściwie można się zatrzymać na środku chodnika i fotografować przysiadłe na drzewie ptaszki…. Jednak skupienie chyba wciąż to samo 🙂
Autor zdjęcia: Moja uczennica, ubawiona moim fotoreporterskim zapałem 🙂

W ciągu kilku ostatnich lat mój domowy zestaw zdjęć powiększył się co najmniej pięciokrotnie. Nawet nie będę próbowała udawać, iż nie ma to nic wspólnego z faktem, że wszystkie potrzeby fotografa – amatora coraz lepiej zaspokaja smartfon, który mam przecież zawsze przy sobie. Od niedawna więc nie muszę myśleć z wyprzedzeniem, planować co zrobię z aparatem w podróży i gdzie go zostawię na czas spaceru. Wystarczy kilka wprawnych ruchów kciuka i już gotowe, kolejna chwila zamrożona w czasie… W ten sam sposób bez problemu uwieczniam pierwsze niezdarne kroki mojej córki, pokrytą siateczką zmarszczek twarz matki, o i śmiesznego puchatego pieska, który goni za swoim ogonem. Jeszcze tylko kilka kolejnych ruchów i swoim zachwytem mogę podzielić się ze światem, wrzucę to zdjęcie do swojej galerii założonej na znanym portalu społecznościowym, a właściwie to dlaczego tylko jedno, przecież wszystkie dziesięć wyszło mi doskonale…

Widzicie, Kochani Czytelnicy, to jest właśnie ten moment, w którym fotografia zmieniła się dla mnie w fotkę. Zupełnie nie wiem kiedy z dziecięcego zachwytu nad tajemniczymi postaciami zaludniającymi nasze domowe archiwum, przeszłam do machinalnego „cykania” fotek wszędzie i wszystkiemu;  fotek, których już nawet nikt nie ogląda… I tak sobie myślę, że w tym wszystkim wcale nie chodzi o rozwój technologii i nieco łatwiejszy do niej dostęp, ale o wielką mentalną zmianę jaka zaszła w każdym z nas po trochu. Żyjemy tak szybko i tak wiele nam umyka w tym szalonym pędzie; nieustannie poganiani, przerażeni faktem, że coś możemy stracić, zaklęci w łańcuchy perfekcji, które sami najczęściej na siebie nakładamy. Fotografia przestała więc łapać dla nas wyjątkowe chwile, ale stara się zatrzymać choć cień codzienności, która jutro zapewne będzie zupełnie inna… To na zdjęciach „na spokojnie” oglądamy jak rosną nasze dzieci, jak pięknieją nasze mieszkania, jak zmieniają się pory roku i siwieją nasi rodzice. To fotografie pozwalają nam cieszyć się spotkaniem z dawno niewidzianym przyjacielem, który wyjechał za chlebem do Wielkiej Brytanii. Na co dzień zaprzątnięci milionem spraw, dziurą ozonową i nowym podatkiem VAT, przeżywamy życie na fotografiach, tym łatwiej, że w folderze”wspomnienia” tak łatwo kasuje się ból, pozostawiając tylko perlisty śmiech…

Młoda, usmiechnięta kobieta w zimowej czapce "na bakier" i zimowym płaszczu pozuje w półobrocie na przednim siedzeniu pasażera samochodu. Zdjęcie wykonane przez pasażera z tylnego siedzenia.
Tak właśnie wygląda człowiek, którego można uchwycić zawsze i wszędzie, gdy zza rogu wyziera codzienność 🙂 Czy wiecie, że nie potrafiłabym opisać gdzie i kiedy dokładnie zrobiono to zdjęcie? Niestety, wspomnienie nie zachowało się…
Autor zdjęcia: Moja córka, wówczas około pięcioletnia 🙂

Przyglądając się współczesnemu podejściu do robienia zdjęć łatwo jest dojść do wniosku, że jeśli coś nie zostało utrwalone na fotografii to przecież wcale nie istniało… Tylko czy te wspomnienia są prawdziwe?

Jakie wspomnienia będzie miał ojciec z urodzin córeczki, który przez całą imprezę fotografował każdy jej grymas i najmniejszą zmianę ustawienia tortu? Co zapamięta sympatyczny turysta, który sfotografował każdy mer kwadratowy Wieży Eiffela, z bliska, z daleka i jeszcze poklatkowo…? Jakie wspomnienia zostaną z fanem, który cały koncert ulubionego artysty spędził na ustawianiu ostrości w aparacie, zwiększaniu i zmniejszaniu obrazu i właściwie obejrzał go wyłącznie na ekranie swojej komórki…? Cóż, myślę, że patrząc później na te zdjęcia, ojciec pozazdrości zrzędliwej ciotce, że przytulała maleńką córeczkę, gdy jeszcze dało się ja łatwo unieść  tak, jak i fan pozazdrości stojącej daleko w kadrze dziewczynie, której udało się przybić piątkę artyście wzruszonemu reakcją widowni…

Koncert Bryana Adamsa. Piosenkarza widać w oddali, zaś na pierwszym planie uniesione dłonie trzymające komórki, na których koncert jest rejestrowany
Jedno z moich najbardziej wstrząsających kulturowych odkryć w ostatnim czasie. Bryan Adams zachęca publiczność, aby użyła lamp błyskowych aparatów, jak niegdyś zapalniczek, gdy przy akompaniamencie jednej gitary, niemal a capella, śpiewa „All for love”… Publiczność skwapliwie wykorzysta ten moment do uwiecznienia kilku magicznych chwil i niestety, telefony zostaną z nimi znacznie dłużej… To jednak trochę przerażające, że nie potrafimy już cieszyć się życiem nie oddzielając rzeczywistości szklaną ścianą i nie oślepiając jej błyskiem flesza…  Foto: fragment tego nagrania.

Dlatego też ja sama, wielka entuzjastka fotografii, miłośniczka historii zaklętej w zdjęciach, myślę sobie, że czasem warto odłożyć aparat do wewnętrznej kieszonki plecaka i zamiast sztucznego, ustawionego uśmiechu, otrzymać ciepłe słowo, poczuć promienie słońca, zmoknąć na deszczu i śmiać się do rozpuku. Mieć prawdziwe, idealne życie, swoje własne, nawet jeśli nikt nie może go podziwiać. Zamienić fotkę na fotografię i złapać nieśpiesznie tych kilka wyjątkowych chwil… Niech owe fotografie, stanowią początek historii, a nie jej kompletną dokumentację. W przeciwnym wypadku może się okazać, że udokumentowaliśmy bardzo dokładnie wszystkie przeżycia, których nie doświadczyliśmy… Tak wiele wspomnień, których przecież jednak nie było….

3 myśli w temacie “Wspomnienia, których nie było, czyli fotografia kontra fotka.

  1. Hołka 3 stycznia 2018 / 23:44

    Nie wyobrażasz sobie jak bardzo się cieszę, że zamieniłyśmy się „rolami” i teraz to ja mogę przeczytać ciekawy tekst, a potem stwierdzić „świetnie napisane, całkowicie się z tobą zgadzam”. 🙂

    Myślę, że magia fotografii zniknęła za sprawą cyfryzacji z dwóch podstawowych powodów. Po pierwsze zdjęcia straciły wspomnianą przez ciebie fizyczność. Nikt nie ma już pięknie przez ciebie opisanych pudełek ze zdjęciami, a wbrew temu, co mogłoby się wydawać „oglądanie” fotografii dodatkowym zmysłem, jakim jest dotyk, bardzo dużo w odbiorze zdjęć zmienia.

    Poza tym to, co początkowo było największą zaletą fotografii cyfrowej jest jednocześnie jej największym przekleństwem – ponieważ zdjęcia straciły fizyczność, jednocześnie przestały kosztować. W końcu kiedyś ograniczało nas nie tylko 36 zdjęć na kliszy, ale też świadomość, że ta klisza kosztuje, podobnie jak to, że potem będziemy musieli ją wywołać. Obecnie tego problemu nie ma, ale paradoksalnie ludzie z natury dużo mniej doceniają to, co dostają za darmo, czyli w tym przypadku – cyfrowe zdjęcia.

    Drugi problem, przynajmniej w moim przypadku polega na tym, że kiedyś fotografie miały dla mnie tylko i wyłącznie pozytywny wydźwięk, a w erze cyfrowej coraz częściej wiążą się z negatywnymi emocjami. Czemu? Pomyśl chociażby o wspólnym, rodzinnym zdjęciu uwieczniającym jakąś uroczystość. Dawniej migawkę aparatu naciskało się jeden, góra dwa razy – potem wszyscy wracali do wspólnego biesiadowania. Obecnie jest to kilku, a czasem kilkunastu minutowy, żmudny proces. Pstryk – pokaż, jak wyszło zdjęcie – ojej, ktoś zmrużył oczy lub krzywo się uśmiechnął – to cyknijmy jeszcze jedno, i kolejne, i następne, i znowu.

    Nie wspominając już o tym, że kiedy człowiek wracał z wycieczki z tymi 36-cioma lub 72-ma zdjęciami (spotkałaś kogoś, kto przywiózłby z wakacji trzy klisze do wywołania? bo ja nie!), to każde z nich było dla niego jak skarb. Znów – jak pięknie udało ci się to ująć – w każdej fotografii była zaklęta jakaś historia. Obecnie człowiek naciska spust migawki jak szalony, a potem wraca do domu i odkrywa, że posiada trzy tysiące (lub jeszcze więcej) fotek. Które oczywiście trzeba przejrzeć, usunąć te zamazane, wyselekcjonować te najlepsze do pokazywania rodzinie i znajomym. Kolejny żmudny i nudny proces, który mi osobiście bardzo psuje humor. Nie wspominając już o tym, że jest to działanie trochę niepotrzebne, bo jak sama napisałaś – te zdjęcia często kurzą się potem na dysku i nikt do nich nie wraca.

    Poza tym bardzo przykre jest to, o czym napisałaś – że oglądamy świat przez ekran telefonu, zamiast zobaczyć go na własne oczy i doświadczyć pozostałymi zmysłami.

    I na koniec muszę się podzielić pewnym przemyśleniem dotyczącym wspomnianej przez ciebie fotografii na koncertach i innych wydarzeniach. Z jednej strony to jest bardzo wkurzające, zwłaszcza kiedy ktoś, kto próbuje nagrać koncert na telefonie trzymanym wysoko nad głową, stoi centralnie przed tobą i wszystko ci zasłania. I z tego powodu częściowo popieram to, że niektóre firmy produkujące telefony komórkowe pracują nad rozwiązaniami, które nagrywanie koncertów miałyby uniemożliwić.

    Z drugiej strony rozumiem, że niektórzy nagrywają tego typu imprezy, żeby mieć pamiątkę na całe życie. Dla mnie właśnie taki filmik jest najcenniejszym wideo, jakie posiadam w swoich zbiorach. Z tym, że ja nagrałam wszystko mądrze – ustawiłam aparat na statywie, dzięki czemu po pierwsze nie musiałam się nim przejmować i mogłam doświadczyć wszystkiego osobiście, a po drugie – jakość samego nagrania jest dzięki temu dość dobra.

    No i nie zapominajmy o tym, że często takie amatorskie nagrania są jedynym zapisem spotkań z celebrytami. Czymś, co jeśli zostanie udostępnione w sieci sprawi, że fani którzy nie mogli w danym wydarzeniu uczestniczyć, będą mogli przynajmniej częściowo go doświadczyć. I w takim wypadku wspomniane wyżej rozwiązania, które miałyby uniemożliwić nagrywanie, mogłyby zaszkodzić wielu niewinnym osobom.

    W związku z tym wszystkim zastanawiam się, czemu większej ilości imprez masowych nie nagrywają sami organizatorzy, profesjonalnym sprzętem. Podejrzewam, że gdyby ludzie wiedzieli, że nie muszą niczego nagrywać na własną rękę, bo za tydzień retransmisja w wysokiej rozdzielczości i ze świetnym dźwiękiem pojawi się na YouTube, to schowaliby aparaty do kieszeni. I byliby z tego zadowoleni nie tylko oni, ale także osoby występujące na scenie, bo miałyby dzięki temu dużo lepszy kontakt z publicznością.

    Polubione przez 1 osoba

    • Marlena 5 stycznia 2018 / 23:33

      „(…) a wbrew temu, co mogłoby się wydawać, oglądanie” fotografii dodatkowym zmysłem, jakim jest dotyk, bardzo dużo w odbiorze zdjęć zmienia.”
      Świetnie napisane i całkowicie się z tym zgadzam. Jest coś niezwykle przyjemnego w gładzeniu fotografii, niemal jakby się głaskało dłoń postaci, którą na niej widać 🙂 Zgadzam się też z innymi Twoimi spostrzeżeniami. To ciekawe, ze z jednej strony w ogóle nie doceniamy już fotografii, bo jak tu ekscytować się czymś tak powszednim i, jak świetnie zauważasz, darmowym, a z drugiej strony przesadnie przejmują się tym jak wyszli na zdjęciach, czy komuś się oko nie zmrużyło, alba fałda na spódnicy źle nie ułożyła. Myślę, ze trochę jesteśmy rozpuszczeni łatwością z jaką nam to przychodzi. Do tego dochodzi taki trochę przymus robienia zdjęć, zwłaszcza gdy wszyscy wokół wyciągają aparaty… I w sumie gdzieś ginie cała przyjemność, zwłaszcza w momencie, gdy (kolejne trafne spostrzeżenie) zdjęcia trzeba posegregować i uporządkować. Kiedyś zdarzyło mi się z wycieczki przywieźć „tylko” około 50 zdjęć i usłyszałam, ze nie ma z czego wybierać 🙂

      „(…) muszę się podzielić pewnym przemyśleniem dotyczącym wspomnianej przez ciebie fotografii na koncertach i innych wydarzeniach.”
      W sumie to ja też trochę tych nagrywających fanów rozumiem, zwłaszcza, że nie ma się co oszukiwać, zdarza mi się korzystać z wytworów ich „pracy”. Wydaje mi się, że jednak najbardziej w tym wszystkim chodzi o umiar, o poszanowanie innych uczestników wydarzenia, o szacunek dla artysty… no i o nas samych. Jeśli chcemy obejrzeć coś na ekranie monitora, to nie musimy wychodzić z domu, jeśli zaś idziemy na koncert to jednak po to żeby oddychać muzyką. Dlatego nagranie – tak, ale w rozsądnej ilości i umiarze. Tym bardziej, że artyści idą z duchem czasu i „nie boczą” się na nagrywających fanów, wręcz poczytują sobie takie zainteresowanie za zaszczyt. Zachęcają widzów, żeby nie kryli telefonów, jak Bryan Adams, albo wręcz kręcą czyjąś kamerką widok ze sceny, jak niedawno widziałam u Michaela Patricka Kelly’ego 🙂

      „W związku z tym wszystkim zastanawiam się, czemu większej ilości imprez masowych nie nagrywają sami organizatorzy, profesjonalnym sprzętem.”
      Och, jak ja się z Tobą zgadzam! Myślę sobie jednak, ze trochę się obawiają, że ludzie po prostu przestaną czekać na koncerty, no bo po co, jeśli za kilka dni/tygodni obejrzą to w jakości HD we własnym fotelu… Niektórzy artyści mimo to mają całkiem przyzwoite strony internetowe pod tym względem. Np. taki Bryan Adams, którego ostatnio trochę śledziłam 😉 ma świetną stronę internetową, a na niej nagrania utworów z różnych koncertów. Nigdy koncerty w całości, ale pojedyncze nagrania, w naprawdę dobrej jakości. Moim zdaniem naprawdę zaostrzają apetyt, żeby artystę zobaczyć na żywo. Tylko, że dla wielu to zawsze będzie mało… Co z tego, że w sieci jest świetne zdjęcie z aktorem, co z tego, że mogę obejrzeć nagranie koncertu, skoro to nie moje nagranie, nie moje wspomnienie… Dlatego, jednak wracam do kwestii umiaru, równowagi pomiędzy pamiątką a przeżyciem 🙂 A trudne to tak samo, jak wmówienie sobie, ze 20 minutowy spacer do pracy jest lepszy dla mnie niż podjeżdżanie do niej trzech przystanków autobusem 🙂

      Polubione przez 1 osoba

    • Hołka 5 stycznia 2018 / 23:46

      „Myślę sobie jednak, ze trochę się obawiają, że ludzie po prostu przestaną czekać na koncerty, no bo po co, jeśli za kilka dni/tygodni obejrzą to w jakości HD we własnym fotelu…”

      Tak, ale ja właśnie takiego myślenia nie rozumiem! Przecież na koncerty chodzą głównie fani i to oni takie nagrania oglądają. I chyba żadnemu fanowi nie przeszłoby przez myśl „nie pójdę na koncert, skoro mogę obejrzeć go na YT”.

      „trudne to tak samo, jak wmówienie sobie, ze 20 minutowy spacer do pracy jest lepszy dla mnie niż podjeżdżanie do niej trzech przystanków autobusem”

      Nie, żebym cię zniechęcała do spacerów, ale zimą, przed wyjściem z domu zawsze sprawdzaj poziom smogu, bo niestety czasami jazda autobusem naprawdę może okazać się lepsza od spaceru. ;(

      Polubione przez 1 osoba

Dodaj komentarz